wtorek, 8 marca 2011

Tragiczne statystyki

Na stronie www.tierralatina.pl przeczytałem dziś również, że w sezonie 2010/2011, który kończy się dopiero z końcem marca, w rejonie Aconcagui do połowy lutego było już ponad ponad 200 akcji ratunkowych. Zginęło 6 osób. Wśród nich był 39-letni Leszek Bednarz.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

http://bedzin.naszemiasto.pl/artykul/793836,w-trojke-zdobyli-najwyzszy-szczyt-andow,id,t.html

Anonimowy pisze...

http://www.tierralatina.pl/2011/03/aconcagua-oddala-cialo-polaka/

Unknown pisze...

Także tego samego dnia weszliśmy na górę: nasza 4ka Polaków „podpięła” się pod komercyjną wyprawę z Anglii – gdzie był Bob z Australii. W grupie było chyba 2-3 przewodników. Jeden z nich torował w głębokim śniegu trasę (gdyby nie on nie udałoby się wejść tego dnia). Anglicy zaczęli słabnąć i powinni zawrócić w mniejszej grupie a silniejsi do przodu. Bob i paru Anglików nie weszło na szczyt – zatrzymując się może 20min przed nim. Przy schodzeniu rozpoczął się bieg przypadków rzutujących na to co dalej się stało. Znieczulicy nie było bo wszyscy trzymaliśmy tempo gasnącego Boba. Jego partnerzy z Anglii byli słabi i sami wymagali pomocy, my 4 Polaków także. Co jakiś czas ktoś zjeżdżał ze szlaku, tragedia była bliska. Fakt widziałem Łukasza że na krótko wziął na plecy Boba ale nikt nie był wstanie tak normalnie mu pomóc. Potem doszliśmy do Canaletty, odpoczynek i dalej wolnym tempem Boba na dół, ja przy tym wolnym tempie wyziębiałem się na maxa. Nasza 4ka plus właśnie Łukasz, Bartek i Leszek próbowaliśmy zejść na GPS’a (jednak było tak zimno że GPS nie odpalił mimo że baterie było dobre, 2 zestawy). Zaczęliśmy błądzić, potem 3ka chłopaków zawróciła do Canaletty. Nasza 4ka schodziła dalej do Independencii. Anglicy słabli coraz bardziej, my zresztą też. Jednemu z nich zamarzły powieki i chodził z wielkim wytrzeszczem oczu (widok był niesamowity). W independencji szalała zamieć i nawet nie wiem kiedy nastąpił kolejny podział grupy. Część osób zeszła do Colera a ja z kolegą zostaliśmy w Independencii (schron bez dachu w którym szalała zamieć). Bob tutaj zapadł w śpiączkę z której już nie wyszedł. Przewodnik cały czas wzywał pomocy (od Canaletty) ale warunki nie pozwalały na akcje, mamił nas że helikopter będzie za godzinę i tak w koło. Rano nie widząć szans na helikopter z kolegą postanowiliśmy schodzić na dół solo (Anglicy byli już za słabi). Bob dostawał zastrzyki ale za późno, jego ciało w agonii było wywleczone na zewnątrz schronu. Przewodnik krzyczał aby się obudził i ruszył (dziwne i straszne to było). Po daremnych zabiegach Bob został z powrotem wciągnięty do schronu. Sam z kolegą zaczęliśmy schodzić w dół i torować zasypany szlak, wkrótce spotkaliśmy 2 policjantów zmierzających na ratunek Bobowi, którzy oznajmili, że dziś nie będzie helikoptera, to był dla niego wyrok. Tuż po naszym wyjściu z Independencji okazało się Bob zmarł a Łukasz z Barkiem tam dotarli po biwaku w Canaletcie. Pewnie potem Łukasz zawrócił szukać Leszka. Nasz bilans: tym którzy zeszli do Colera w nocy nic się stało, tym którzy zostali w Independencji czyli paru Anglików i nam: dostało odmrożeń, ja odmroziłem nos i lekko wszystkie palce. Bartka spotkałem po akcji ratowniczej w baraku, miał głębokie odmrożenia. Każdy z nas czekał na transport do szpitala w Mendozie. Ja że miałem ręce najmniej odmrożone z chłopaków przygotowywałem krakersy z dżemem, jakoś sobie radziliśmy. A potem to już szpital i powrót do domu. BTW – rodacy z którymi byłem na Aconca, po mojej ewakuacji helikopterem, zostawili moje bagaże w Argentynie (extra).

Prześlij komentarz