Relacja

Kamienny Strażnik pogroził nam palcem – z pamiętnika turysty górskiego

Aconcagua wznosząca się na wysokość 6962 m n.p.m. to najwyższy szczyt Andów i Ameryki Południowej, jest także najwyższą górą na półkulach zachodniej i południowej. Tylko w Azji znajdują się wyższe szczyty. Na liście najwybitniejszych szczytów Ziemi (lista szczytów Ziemi uporządkowanych względem malejącej wybitności czyli współczynnika minimalnej deniwelacji względnej) znajduje się na drugim miejscu. Cerro Aconcagua leży w Andach Południowych, w Kordylierze Głównej, na obszarze Argentyny przy granicy z Chile. Nieco ponad sto kilometrów na północny zachód od miasta Mendoza i około 50 km na północny wschód od stolicy Chile Santiago. Tworzy rozległy masyw (o długości 60 km), zbudowany głównie z granitów. Sam szczyt pokryty jest wiecznym śniegiem i lodowcami, z których 7 spływa na wysokość 3900 m n.p.m.
Warunki panujące na szczycie są porównywane do tych,z jakimi możemy się spotkać na himalajskich ośmiotysięcznikach. Wynika to z powodu niezwykle silnych wiatrów (słynny viento blanco czyli biały wiatr wznoszący tumany śniegu nad szczytami), niskich temperatur oraz mniejszej ilości tlenu. Aconcagua bywa czasami nazywana lekceważąco „Górą szutru”, co może wynikać z tego, że duża cześć dróg prowadzi przez piargi i rumowiska skalne. Może to też sugerować, że nie stanowi prawdziwego wyzwania dla wspinaczy. Blisko trzy tysiące osób rokrocznie podejmujących próbę wejścia na szczyt, wśród których zdarzają się osoby zupełnie nieprzygotowane, zdaje się to potwierdzać. Droga nazywana „normal route” nie wymaga praktycznie żadnych umiejętności technicznych. Wypadki zdarzają się tu jednak bardzo często, najczęściej ich powodem są częste załamania pogody, ale także właśnie brak respektu, niewłaściwa aklimatyzacja i złe przygotowanie się do atakowania tego szczytu. Nie ma prowadzonych oficjalnych statystyk w tym zakresie, ale rokrocznie odnotowywanych jest kilka wypadków śmiertelnych. Spotkałem się z informacją, że liczba ofiar przekroczyła już 135 osób. Śmierć na tej górze zbiera naprawdę obfite żniwo. Na początku grudnia 2009 na szczycie zginął 39 letni amerykański wspinacz i mam nadzieję, że w sezonie 2009/2010 była to jedyna osoba, która na zawsze została pod Aconcaguą. Należy się z tą górą bezwzględnie liczyć - wiatr wiejący z prędkością 100 km/h, temperatura spadająca do -30, wysokość i nagłe załamania pogody to wszystko może spowodować, że wielka przygoda łatwo może zmienić się w wielką tragedię. Na szczyt prowadzi ponad 30 dróg o bardzo zróżnicowanym poziomie trudności i każdy może coś dla siebie znaleźć. My wchodziliśmy drogą, którą po raz pierwszy na szczyt wszedł Szwajcar Matthias Zurbriggen 14 stycznia 1897. Choć uznawana za najprostszą i tak dostarczyła nam wiele niezapomnianych wrażeń, a ostatecznie problemem okazał się zbyt obfity opad śniegu, który uniemożliwił nam zdobycie szczytu.
Moja przygoda z „Anką” zaczęła się już w lipcu, kiedy zadzwonił do mnie Piotr z informacją, że są 2 miejsca wolne w wyjeździe organizowanym przez Leszka Cichego. I choć wątpliwości nie brakowało, głównie wynikających z obaw czy moje biodro to wytrzyma, decyzja była szybka – jedziemy. Nie ukrywam, że osoba Leszka Cichego była jednym z tych argumentów, które przeważyły szalę.

Dzień 1 – 18.01.20101
Wczoraj nocowaliśmy w Villa de Penitentes, niewielkiej miejscowości, pełniącej zimą rolę stacji narciarskiej. O tej porze roku większość hoteli świeciła pustkami, również ten, w którym my zatrzymaliśmy się. Wieczorem przygotowaliśmy nasze bagaże, w tym namioty i jedzenie, które miały zostać przeniesione przez muły do bazy pod Aconcaguą. Dlatego też teraz tylko z lekkimi plecakami wylądowaliśmy u bram „Parque Provincional Aconcagua”. Już jadąc busem widzieliśmy ją -  naszą górę. Jej ośnieżony szczyt, a w zasadzie dwa szczyty, przyciąga nasz wzrok i nie pozwala go oderwać. Napisałem dwa szczyty, gdyż północny  ma  wysokość 6962 m n.p.m., natomiast południowy jest nieco niższy i ma 6930 m n.p.m. Aconcagua góruje nad pozostałymi szczytami w okolicy i nie przypadkowo jej nazwa w języku keczua - Acconcahuac oznacza Kamiennego Strażnika. Dzieli nas od niej jeszcze prawie 30 kilometrów marszu doliną Horcones (Jaskółek), ale myślami już jesteśmy blisko.
Z pozwoleniami, które kupiliśmy w Mendozie meldujemy się u strażników, którzy po ich sprawdzeniu, wydają nam plastikowe worki na nieczystości. Przy zejściu należy oddać je wraz z zawartością. Kary za śmiecenie i zanieczyszczanie sięgają 500 $, a za zgubienie worka nawet 1000 $. Przy tej ilości osób odwiedzających to miejsce ma to sens i odnosi faktycznie skutek. Często w rozmowach  zwracaliśmy uwagę na fakt, jak jest czysto na szlakach.
Confluencia, gdzie spędzimy dzisiejszą noc, znajduje się na wysokości 3400 m n.p.m. To pierwsza miejsce na trasie, gdzie można skorzystać z toalet, wziąć prysznic, zjeść gorący posiłek, kupić colę czy wodę mineralną. Ceny nie są niskie, na przykład butelka coli lub piwa to wydatek 5 dolarów i to są najtańsze dostępne produkty. Do przejścia mamy około 8 kilometrów, przewyższenie to niecałe 500 metrów. Przez całą drogę mamy przed sobą szczyt Anki, nad którym zatrzymał się przypominający UFO obłok. Pogoda dopisuje, nie ma wiatru i słoneczko nie przypieka, aż tak bardzo. Po trzech godzinach marszu, z krótką przerwą koło wiszącego mostu na Rio Horcones, docieramy do obozu. Na rozległym płaskowyżu rozlokowane są namioty agencji turystycznych, oferujących „wikt i opierunek”, można oczywiście rozbić własne namioty. My kwaterujemy się 24-osobowym „iglo”. Łóżka piętrowe z wygodnymi materacami, jak dla mnie 4 gwiazdki. Jest nawet klimatyzacja w postaci otworu, który udało nam się jakoś zatkać, bo jednak za bardzo z niego wiało. Nagle … Staszek zjawia się z piłką do siatkówki. Na takiej wysokości jeszcze żaden z nas nie grał. Mecz jest dość specyficzny, bo wiatr wyraźnie faworyzuje jedną ze stron. Jakby tego było mało, moje poświęcenie w grze kończy się upadkiem, na całe szczęście niegroźnym. Przed kolacją robimy jeszcze rekonesans po okolicy i dochodzimy do rozwidlenia doliny, gdzie w lewo idzie się do Plaza de Mulas, a w prawo do Plaza Francia. W dobrym humorze, choć troszkę zmarznięci, bo wzmógł się wiatr, wracamy do namiotu.  Przez ciemnogranatowe chmury słońce oświetla przypominający krzemień szczyt Cerro Almacenes (5102 m n.pm.), który lśni jeszcze bardziej niż zwykle niesamowitymi kolorami.

Dzień 2 – 19.01.20101
Ranek przywitał nas chłodem. W namiocie było powyżej 0, ale już na zewnątrz musiało być znacznie poniżej. Na okolicznych szczytach pojawił się świeży śnieg, co dodało im jeszcze uroku. Nikt nie śpieszy się z wychodzeniem ze śpiworów. Jednak wraz z pierwszymi promieniami słońca wszystkim wraca chęć do życia. Leszek testuje kuchenkę benzynową, a my zjadamy śniadanko przygotowane przez dziewczyny. Jeszcze tylko kawa i w drogę.
Mijamy pagórki za obozem i powyżej mostku odbijamy w prawo, do bocznej doliny noszącej nazwę Horcones Interior. Zaprowadzi nas ona pod południową ścianę Aconcagui. Dolina ta, w odróżnieniu od doliny głównej, wypełniona jest lodowcem, który w dolnej części ma charakter lodowca gruzowego. Początkowo w dół, na dno doliny, później odcinek stromego podejścia w górę i wreszcie mniej więcej od połowy prawie po płaskim. Po lewej stronie mamy wspomniany lodowiec, na wierzchu którego zalega warstwa kamieni i wszechobecnego pyłu. Poprzecinany szczelinami i oczkami, w których zalega woda w kolorze czekolady, odbiega widokiem od tych znanych mi z Alp. Krajobraz najbardziej przypomina chyba ten marsjański, przede wszystkim ze względu na czerwono-rude zabarwienie skał i pustkę, która roztacza się w koło. Pogoda jest rewelacyjna, błękitne niebo, lekki wiaterek i temperatura, która nie utrudnia marszu. Bez specjalnego zmęczenia i powiedzmy szczerze wysiłku, docieramy do rozległego placu, który nosi nazwę Plaza Francia. Jesteśmy na wysokość 4230 m n.p.m. a ponad nami prawie 3 kilometry skał i lodu. Z prawej strony widzimy Co. Ibañez (wysokość 4856 m n.p.m.), z lewej natomiast Co. Mirador (5550 m n.p.m.). Przed nami zaś południowa ściana Aconcagui niczym mur średniowiecznej warowni przysłania prawie całe pole widzenia. Na tej ścianie, pośród barier seraków i ruchomych skał, prowadzą najtrudniejsze drogi wspinaczkowe na wierzchołek. Idziemy koło Leszka, który opowiada nam o swoim wejściu w 1987 roku, kiedy to wspólnie z Ryszardem Kołakowskim poprowadzili nową, ekstremalnie trudną drogę na szczyt tzw. „polski wariant”. Droga ta do dziś uważana jest za najtrudniejszą. Trzy biwaki w ścianie, skala trudności V, 90o. Nie powiem, słuchamy z otwartymi buziami.
Zatrzymujemy się przy ogromnym głazie troszkę powyżej miejsca, gdzie znajduje się znak informujący, że dotarliśmy do celu dzisiejszego podejścia aklimatyzacyjnego. Przed nami rozległy plac pokryty warstwą pyłu, który delikatnie  ugina się pod stopami. Mam wrażenie, że poruszam się po powierzchni jakiejś obcej planety, gdzie jest mniejsze ciążenie. Zachwycamy się widokami prawie przez godzinę. Możemy też podziwiać, niewielką z tej odległości, lawinę sunącą z hukiem po ścianie. W powrotną drogę ruszamy około godziny 15-ej. Znów powolutku, bo przecież nigdzie nam się nie spieszy. Jest czas na zdjęcia i rozmowy o tym, co widzieliśmy i co jeszcze zobaczymy. W sumie tego dnia przeszliśmy prawie 24 kilometry i zrobiliśmy ok. 800 metrów przewyższenia. A ja pokonałem swój rekord wysokości, którym do tej pory był Jabel Toubkal w Górach Atlasu (4167 m n.p.m.). Kolacja trwa krótko, wszyscy odczuwają wyraźne zmęczenie i tylko na chwilę imieniny Heńka rozruszały towarzystwo.

Dzień 3 – 20.01.20101
Dziś będziemy wędrować do głównej bazy pod Aconcaguą – Plaza de Mulas. To prawdopodobnie druga po Evereście, co do wielkości baza na świecie. Położona jest na wysokości około 4300 m n.p.m. i żeby do niej dojść trzeba pokonać z Confluenci prawie 19 kilometrów. Leszek robi nam pobudkę o 7-ej, na śniadanko paróweczki, kawa, yerba mate i … w drogę. Wyruszamy po godzinie dziewiątej i kierujemy się w stronę rozwidlenia, gdzie wczoraj doszliśmy, idąc do Plaza Francia. Po zejściu na dno doliny i przejściu przez most musimy pokonać niewielkie przewyższenie, które na początku dnia nie należy do zbyt przyjemnych. To wszystko jednak nic w porównaniu z pyłem, który towarzyszy nam nieustannie przy dalszej drodze. Idzie się prawie po płaskim i każdy krok wzbija burą chmurę pyłu. Dobrze, że nie ma wiatru, który potrafi wielokrotnie wzmocnić ten efekt. Mniej więcej po godzinie dochodzimy do miejsca, gdzie do rzeki z pobliskich zboczy spływają niewielkie strumienie. Na chwilę pojawia się trochę zielonej trawy i marsz robi się zdecydowanie przyjemniejszy. Niestety trwa to tylko przez chwilę, wędrujemy przecież przez „Playa Ancha”, czyli szeroką plażę. Szybko znikają ostatnie ślady roślinności. Na zmielonych przez lodowiec kamieniach wiele nie jest w stanie wyrosnąć. Dno doliny zmienia się teraz w szerokie rozlewisko. Tym razem idziemy po usuwających się spod nóg otoczakach, przeskakując od czasu do czasu, na całe szczęście niezbyt szerokie, strumyki w znanym nam już kolorze czekolady. Po obu stronach wznoszą się pięciotysięczne szczyty. Kolejno mijamy z prawej Co. Morro Promontorio 4950 m, Co. Mirador 5500 m, a z lewej Co. Mexico 5083 m, Co. de los Dedos 5000 m, Co. Nevados de Matienzo 4980 m. Przed nami Co. Bonete 4950 m, Co. Catedral 5254 m i  najwyższy Co. Piramide 5700 m przysłaniający nam szczyt Aconcagui. Ten odcinek jest męczący, bo temperatura w słońcu musi przekraczać 35 stopni. Zbliża się godzina 13-ta i w miejscu zwanym „Ibanez”, pod skałą  wielkości dużej przyczepy kempingowej zatrzymujemy się, żeby w cieniu troszkę odpocząć i zjeść ciepły posiłek. Śmiejemy się, że chińskie zupki wzbogacone wcale nie takimi drobnymi kamykami z rzeki, oprócz wartości odżywczych mają właściwości lecznicze - poprawiają perystaltykę jelit. Na osłodę Mirka serwuje kisiel. Szlak powoli zaczyna piąć się w górę. Mijamy pokryty jeszcze skórą szkielet muła, który nie wytrzymał trudów podejścia. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy ruinach starego schroniska i po 5 godzinach marszu docieramy do „Cuesta Brava” (skaliste zbocze), gdzie bardzo stromą ścieżką podchodzimy wreszcie do Plaza de Mulas. Tu czeka nas obowiązkowa wizyta u rangerów i odebranie kolejnego woreczka na nieczystości. Dość sprawnie rozbijamy 5 namiotów na niewielkim wzniesieniu, w pobliżu namiotów naszej agencji „Aconcagua Trek”. Mamy miejsce chyba najwyżej położone w obozie, żeby do niego dojść trzeba przejść przez niewielki strumień. Na kolację pyszna zupka, zapiekanka i ciepła herbata. Idziemy z Piotrem na poszukiwania „Internetu” i w jednym z namiotów za „jedyne” 10 $ mogę wysłać na blog’a pierwszą relację z bazy. Szybko wszystko skrywa zmrok. Wracamy, oświetlając sobie drogę czołówkami, które gasimy koło namiotu. Możemy teraz zachwycać się milionem gwiazd na granatowym niebie. Automatycznie szukamy Wielkiej Niedźwiedzicy, a w zamian znajdujemy Krzyż Południa i Obłok Magellana. Moglibyśmy tak stać bez końca, jednak coraz większy chłód przegania nas do namiotu.

Ciąg dalszy się pisze :)